(fot. Piotr Sunderland)
Urodzony w 1980 w Gdańsku, poeta, prozaik, tłumacz, malarz. Wydał siedem książek poetyckich, cztery translatorskie (Larkin, Verdins, Fitzgerald, White), siedem prozatorskich (dwa tomy opowiadań, dwa tomy krótkich próz o zdjęciach i o mapach, zbiór minipowieści i dwie powieści). Laureat m.in. Nagrody Kościelskich (2005) i Paszportu Polityki (2006), trzykrotnie nominowany do nagrody Nike. Prowadzi bloga o międzywojennym tabloidzie kryminalnym „Tajny Detektyw”. Mieszka w Warszawie.
Często jestem pytany o „najważniejszą książkę”, „książkę, którą zabrałbym na bezludną wyspę”, „książkę mojego życia”, „książkę, która zmieniła moje życie”, i tak dalej – mniejsza o sformułowania, bo sens jest jeden: każdy z nas ma jakąś hierarchię przeczytanych dzieł, zatem któreś z nich trafia na najwyższe podium.
Nigdy nie umiałem odpowiadać na takie pytania. Gorzej, sądzę, że są z gruntu chybione. Literatura bowiem to nie wyścig – ani książek, ani autorów. Literatura to sieć, struktura kryształu, z której nie można sobie ot tak wyjąć jednego dzieła i powiedzieć: „To jest to, reszta ujdzie w tłoku.” Istnieją, owszem, fanatycy, którzy uważają, że wszystko, co ważne, znajduje się w „Biblii”, „Koranie”, „Małej czerwonej (lub zielonej) książeczce” czy innym „świętym tekście”, ale ich przez grzeczność zmilczam. Najgłębszym sensem czytania – i w ogóle poznawania – jest dla mnie bowiem to, że właściwie nigdy się nie kończy, że jest jak niewyczerpana encyklopedia, w której jedne hasła odsyłają nas do drugich, przez całe życie, wzajemnie się naświetlają, pozwalają dotrzeć do zupełnie innych odczytań. Mogę więc co najwyżej powiedzieć, które książki w różnych okresach mojego życia były dla mnie porywające, które odczułem szczególnie silnie, wpłynęły na mnie, popchnęły mnie ku kolejnym odkryciom – ale bez żadnego ustawiania na podium z napisem „naj”.
Na początku zatem baśnie i mity. Mity klasyczne w różnych redakcjach: i Parandowskiego, i Markowskiej, i innych. Oraz baśnie, zwłaszcza te najukochańsze, czyli „Baśnie włoskie” Italo Calvino z przepięknymi ilustracjami Majchrzaka, ale i „Bracia Lwie Serce” Astrid Lindgren, i „Opowieść o Cebulku” Gianniego Rodariego, i wiele innych.
Przełom nastąpił jednak, kiedy zacząłem sięgać na półki z książkami moich rodziców – zwłaszcza mojej matki, która w swoich szkolnych i studenckich czasach skompletowała imponującą bibliotekę z tego, co się w Polsce ukazywało od końca lat sześćdziesiątych do lat osiemdziesiątych. Te pierwsze olśnienia to „Niepokonane” Faulknera, „Sto lat samotności” i wiele innych książek Garcii-Marqueza, „Plugawy ptak nocy” Donoso, opowiadania Borgesa i Cortazara, uroczo campowa „Małomówność lady Anny” Sakiego, cały Bruno Schulz, „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, Dostojewski, wczesne książki Chwina („Hannemann” i „Krótka historia pewnego żartu”, bliskie mi szczególnie ze względu na dzieciństwo spędzone w Oliwie), wreszcie całe góry wierszy: Mandelsztama, Miłosza, Herberta (pamiętam też doskonale jego „Martwą naturę z wędzidłem” i „Barbarzyńcę w ogrodzie”), Brodskiego… przytaczam to szybko i z pamięci, łącząc tomy zdejmowane z półki z tymi, które wychodziły w latach dziewięćdziesiątych – raczej żeby zakreślić kierunki, w którym jedne książki popychały mnie do innych, niż żeby stworzyć dokładną mapę, bo to chyba niemożliwe.
Na studiach dołączył do tych olśnień Durrell i jego fenomenalny „Kwartet aleksandryjski”, ostatnie wielkie odkrycie to chyba jednak Coetzee i jego „Hańba” (a potem i inne jego książki). Ale cały czas szukam, natrafiając niekiedy – dzięki przypadkowi, poradom przyjaciół i współczytelnikom, rozmaicie – na wyjątki, teksty, po których nie spodziewałem się, że mnie zatrzymają, a zostają przecież na długo w pamięci. Takie osobliwości to na przykład „Straszykoń w różanych sidłach” von Herzmannovsky’ego-Orlando, „Budowniczy ruin” Rosendorfera, „Bławatki” Croussy’ego… I mógłbym tak wymieniać i wymieniać, ale lepiej gdyby czytający te słowa sięgnął po jeden z wymienionych tytułów i dał mu się ponieść do kolejnych. Tak to działa.